W jaki sposób odkryłaś w sobie pasję do rękodzieła?
Muszę przyznać, że była ona we mnie od dzieciństwa. Do dzisiaj pamiętam domki dla lalek i szydełkowane kołderki, malowane tapety, mebelki z patyków i liści. Oczywiście coś, co jako dziecko rozwijałam naturalnie (później malowałam, rzeźbiłam, próbowałam wielu technik na zasadzie sezonowych inspiracji), w czasie aktywności zawodowej (architektura) pozostawało w sferze “wiecznoego niedoczasu na rozrywkę”.
Dopiero, kiedy podczas przerwy macierzyńskiej zauważyłam, że dawna aktywność zawodowa (byłam już wtedy właścicielką prężnie działającego, własnego biura architektonicznego), nie jest możliwa przy jednoczesnej roli “obecnej mamy”… Przy pierwszym dziecku jeszcze próbowałam sobie i światu udowadniać, że da się “biegać po budowie” z przychustowanym maluchem… ale druga ciąża skutecznie skłoniła mnie do zmiany trybu życia.
Dostałam od losu jasny sygnał, żeby zwolnić (dosłownie i w przenośni). Kiedy wracałam kolejny raz przemęczona z placu budowy, pełnego betonowego kurzu i miliona rzutów, schematów rozwiązań detali wnętrzarskich do narysowania… po prostu zasnęłam za kierownicą. Byłam już wtedy (choć jeszcze o tym nie wiedziałam), w drugiej ciąży.
Obudziłam się na poboczu (dzięki jakiemuś cudowi – szczęśliwie nie było to milion kawałków karoserii i ciał). To wydarzenie otrzeźwiło mnie i kazało wybrać – macierzyństwo lub architektura. Oczywiście po roku “siedzenia w domu” (druga ciąża wybrała właściwie za mnie), dusza przedsiębiorczyni usychała. Kiedy w ramach wypełnienia kreatywnego czasu dzieci zaczęłam z wielką frajdą wracać do handmade (które to właściwie na architekturę mnie zaprowadziło) – moja osobista historia zatoczyła pełne koło.
Można powiedzieć, że zaczęła się wtedy moja przygoda z rękodziełem w ogóle. Malowałam, rzeźbiła, znowu miałam wielki apetyt (i odrobinę czasu) na kreatywne eksperymentowanie. Dzieci pomagały wyzwalać niczym nieskrępowaną energię frajdy z procesu i uwalniające oderwanie od efektu finalnego. Nie miało być super-pięknie… Miało być po prostu ciekawie i wciągająco.
To koleżanki odwiedzające na przysłowiową”kawkę i ciacho” zobaczyły szydełkowe pufki, dywany, dekoracje ścienne, pledy i koce. To one pierwsze zaczęły zamawiać gotowe produkty, a kiedy przestałam się “wyrabiać” zaczęłam je (i inne ich koleżanki) uczyć szydełkowania, aby mogły takie prace wykonać samodzielnie.
Jako, że uwielbiam ludzi, bardzo szybko skupiłam się właśnie na warsztatach rękodzieła, a nie na sprzedaży samych produktów. Paradoksalnie – im więcej uczyłam innych szydełkowania, tym częściej wracali po gotowe prace ze słowami “nie mam do tego cierpliwosci” na ustach.
Można powiedzieć, że były to idealne klientki, które nie próbowały nawet negocjować ceny – wiedziały, już bowiem, jak trudno znaleźć czas na rozwój szydełkowych umiejętności i wykonanie samego produktu w zadowalającej jakości.
Można powiedzieć więc, że impulsem do podążenia w stronę rękodzieła była chęć łączenia macierzyństwa, czasu dla rodziny z przedsiębiorczością. Wiedziałam, że tak odpowiedzialna praca, jak realizacje architktoniczne nie może być wykonywana przeze mnie “pomiędzy” chwilami dla rodziny. Z powodzeniem jednak mogłam rozwijać działalność w oparciu o rękodzieło. Ten uwalniający brak presji podziałał jak katalizator twórczego rozwoju.
Co ma wpływ na Twoje twórcze decyzje, wybór kolorów, materiałów, technik itp.?
Muszę przyznać, że na poczatku działalności kierowałam sie głównie moim własnym gustem. P oprostu intuicyjnie dobierałam kolory do własnych wnętrz, prac dla klientek i trafiałam w “dziesiątkę”. Często najpierw prowadziłam szczegółowy wywiad, a później wybór kolorów, materiałów, technik stawał się bardzo intuicyjny.
W miarę, jak portfolio moich projektów oraz projektów marki OPLOTKI ( teraz współpracuję też z innymi artystami, często pomagam w projektowaniu prac, ale wykonują je już inni) rośnie, coraz bardziej wydłużam proces dopytywania klientów o ich potrzeby związane z produktem/projektem. Dzięki temu jeszcze lepiej jestem w stanie odpowiadać na ich potrzeby i trafiać w gusta.
Przyznam, że inspiracje czerpię głównie z codzienności. Mam wrażenie, że w obecnych czasach cierpimy na zalew tandety. Coraz bardziej zacynamy sobie uświadamiać, że pewne potrzeby są uniwersalne. Najczęściej ięgam głęboko do swoich tęsknot, niewygodności, poszukiwań produktu, którego nie mogę znaleźć na rynku…aby rozpoczać pracę nad własnym prototypem.
Tak było na przykład z leżanką XXL. Szukałam sofki, po której mogłyby skakać dzieciaki, która jednocześnie mogłaby zostać “wytargana” na balkon…a no i dodatkowo – łatwo byłoby ją utrzymać w czystości ( mamy zrozumieją tę ciastolinę i soczki na pokrowcach i niespieralne plamy=dramat przy gościach).
Skoro nie mogłam znaleźć czegoś takiego w sklepach w jakiś rozsądnych cenach – zaprojektowałam własny produkt. Szezląg handmade był twórczą eksplozją godzin eksperymentowania i prototypowania, ale efekt i zadowolenie klientów zaskoczyło nawet mnie.
Do dzisiaj mam prototyp w domu i służy niezłomnie przy czułych uściskach brudnych łapek 3ciej latorośli. Tutaj podrzucam historię powstania tego produktu: oplotki.pl/szezlong-handmade-szydelkowy-zajac-amigurumi-puf/
Czy przedmioty planujesz w oparciu o zaplanowane decyzje, czy też raczej efekty końcowe bywają kwestią nagłego pomysłu, chwili, impulsu, niespodziewanej inspiracji?
Jeszcze jakiś czas temu były to głównie efekty kreatywnego szału. Teraz już coraz więcej jest w tym rynkowego procesu i przemyślenia. Ciągle jednak nieposkromiona frajda tworzenia napędza najlepsze realizacje. Najcześciej daję sobie po prostu prawo do kreatywnego szaleństwa i generowania pomysłów, ale wiele z nich “parkuję” na potem.
Wybieram do realizacji te, które po zbadaniu rynku, analizie kosztów i całej tej biznesowej “otoczce” wieszczą największe szanse na powodzenie całego przedsięwzięcia. Przyznam, że najczęstszym czynnikiem, który wpływa na moją wenę, jest konkurencja.
Przyznam też, że nic nie motywuje jak to, że czasem widzę swój niezrealizowany pomysł w wydaniu prototypu u innych…Wtedy przypominam sobie, jak ważne jest podążanie swoją ścieżką i realizacja tego, co przychodzi nam do głowy…żeby później nie żałować (śmiech).
Lubię głośno opowiadać o swoich szalonych wizjach – nic dziwnego, że później mogę miec tylko do siebie pretensje, kiedy to ktoś inny wkłada pracę potrzebną w ich realizację (śmiech).
Jak wygląda Twoja pracownia? Co ułatwia Ci w niej pracę?
Przyznam, że jeszcze do marca 2020 roku, większość pracy twórczej i warsztatów rękodzieła odbywała się albo w domu, albo w pracowniach rękodzieła. Od czasu lockdown-u jednak większość pracy przeniosłam do domu.
Paradoksalnie, możliwość natychmiastowego testowania moich prototypów przez trójkę dzieci pozwala na skuteczne crash-testy wytrzymałościowe dla moich pomysłów (dopiero trzeci typ szydełkowych koszyków na zabawki okazał się godnym powielania, bo urywanie dekoracyjnych skórzanych uchwytów wyeliminowało ten element na rzecz solidnych szydełkowych dziur w splocie, które sprawiły, ze po prostu nie da się urwać zadnego elementu gotowego kosza).
Zdecydowanym ułatwieniem jest fakt, że każde z moich maluchów jest już na tyle duże, że uczęszcza do placówek edukacyjnych (szkoła, przedszkole i żłobek) …jednak pandemia jednocześnie stanowi wyzwanie w tym obszarze. Mały katarek, czy kaszel to powód do przymusowego “urlopu” od pracy, ale kolejne ogólnokrajowe lockdown-y sprawiają, że wiele projektów muszę odkładać w czasie.
Przyznaję, że z czasem (zwłaszcza teraz, w pandemii), skutecznie postawiłam granicę miedzy domem a pracowną. Wykrojona z salony część “biura” – czyli komputer i góra książek odddzielona regałem od reszty – to moje “centrum dowodzenia”. To tam spędzam długie godziny na badaniu rynku, szukaniu inspiracji, czytaniu, czy rozmowach na ZOOM.
Choć dla higieny psychicznej nie zaglądam tam, kiedy domownicy wracają z pracy/szkoły/przedszkola/żłobka (ja pracuję z domu) … to muszę przyznać, że włóczki, farby, szyełka, druty, wełna do filcowania i inne twórcze gadżety właściwie opanowały nasz dom. Dzieci traktują już jako naturalny element wystroju wnętrza i wiedzą, że to “zabawki mamy” i raczej odpuściły sobie próby podkradania.
Przyznam, że nie znoszę bałaganu. Męczę się w nim i kocham czystość, prostotę, wizualny ład. Nawet bardzo przeładowane wnętrze może być harmonijne i w taich wnętrzach pracuję najefektywniej. To chyba pozostałość po architekturze ( albo takie “zboczenie zawodowe” śmiech) …ale przy trójce dzieci skutecznie wyleczyłam się z perfekcjonizmu w tym obszarze.
Nauczyłam się delegować (mąż, pani, która wspomaga nas w codziennych obowiązkach, dzieciaki, które od małego uczymy samodzielności), pokochałam minimalizam ( wszystko, co piękne, albo uzyteczne zostaje, reszta nie ma racji bytu w naszej domowej przestrzeni) i konsekwentnie “ogarniam przestrzeń” w czasie wolnym.
Wiem, że kiedy mąż wychodzi do naszego biura ( dzielimy je i uciekamy tam popracować w skupieniu, kiedy dzieci nie pozwalają), dzieci do swoich placówek…kazda minuta jest cenna i nie będę jej trwonić na ładowanie garów do zmywarki, czy wieszanie prania. Nauczyłam się więc robić to w konkretnym czasie (najczęściej wspólnie z rodziną po południu) albo po prostu “udawać, że nie widzę” siedząc na kanapie podczas projektowania np. nowego wzoru na szydełkowe pufki.
Czy najbliżsi podzielają Twoją pasję i uczestniczą w jakimś stopniu w Twojej twórczości?
Myślę, że tak. Choć poczatkowo mój mąż nie pałał miłością do mojego rękodzieła (raczej niecierpliwie dopytywał, kiedy wracam do architektury, niż wspierał w zakupowych szaleństwach internetowych i upychaniu włóczek, czy nowych farb po szafach) – teraz, kiedy jest to jednocześnie stabilny biznes, jest już wielkim fanem tych działań ( śmiech).
Dzieci od początku zaakceptowały moje twórcze “bycie” jako część tożsamości mamy. Z wielką frajdą obserwują w nich swoje “kreatywne geny” i często wspólnie “dajemy się ponieść”.
Dalsza rodzina już od dawna kojarzy mnie jako rodzinną “artystkę” i choć nikt w naszej rodzinie nie ma “papierów” na taką działalność (moja architektura to chyba najbliższe “artystycznemu” wykształcenie w mojej familii) i z dużą konsekwencją podsyła różne śmieszne, zaskakujące, a czasem przerażające realizacje rękodzielnicze z całego świata. Najczęściej takie rodem z jakiś memów ( śmiech).
Jak oceniasz sektor rękodzieła w Polsce? Czy Twoim zdaniem młodzi ludzie zainteresowani rękodziełem nie tylko jako hobby, ale myślący także na poważnie o kreacji własnej marki w tym obszarze mają przed sobą trudne zadanie?
Zdecydowanie tak. Ale też i NIE ( śmiech) – już wyjaśniam. Mam nieodparte wrażenie, że branża handmade mocno się profesjonalizuje. Nie tylko ze względu na wzrost zainteresowania produktami lokalnymi i szeroko rozumianym slow, eko, sustainable, folk design.
Widzę też, że młodsze pokolenia cenią sobie czas wolny, well-being, mind-care i inne wartości, które niesie rękodzieło, a dodatkowo w dobie pandemii mamy trochę dosyć ekranu. Robi się po prostu coraz “ciaśniej”. Produkt zrobiony “z sercem” i “ręcznie” to już za mało, aby przebić się na rynku i móc utrzymać z rękodzieła.
Przyda się zdywersyfikowany model biznesowy, może kilka skalowalnych produktów cyfrowych, albo sprytna afiliacja, czy strategiczna współpraca, aby takie koleje losu, jak choćby lockdown, (który “wykosił” stacjonarne pracownie bazujące na warsztatach rękodzieła ) nie zabijały małych habdmade brandów.
Bez względu jednak na rosnącą popularność rękodzieła i konsekwentną rosnącą liczbą handmade biznesów, wierzę, że jest miejsce dla każdego. Stara dobra konsekwencja w działaniu i otwarcie się na mądrą równowagę między kreatywnymi umiejętnościami, a tymi z rodziny “biznesowych” jest moim zdaniem receptą na sukces.
Stare frazesy typu “siedź w kącie znajdą Cię”…albo “Samochwała w kącie stała…” czas odłożyć wysoko na półkę. Żyjemy w dobie cyfrowej (choć trochę wymuszonej pandemią) rewolucji i podstawowe umiejętnosci szeroko pojętej dygitalizacji swojej działalności są niezbędne. To akurat młodzi ludzie mają perfekcyjnie opanowane. Social media, nowe technologie, szeroko rozumiane “internetowe obycie” to ich mocna strona.
Wierzę, że przy odrobinie konsekwencji w działaniu i precyzycjnym dookreśleniu, co tworzą i dla kogo (klient) sukces jest kwestią czasu, a nie szczęścia.
Zwróciłabym jednak (troszkę na przekór) uwagę na seniorów (a głównie seniorki). Ich umiejętności rękodzielnicze są często mistrzowskie, a nieznajomość nowych technologii, arkanów biznesu, czy podstaw marketingu skutecznie pozbawia nas (klientów) ich spektakularnych prac, czy umiejętności.
Myślę, że warto “załapać się” na głód jakości również twórcom pokolenia “silver”. ich rzemiosło, unikalne umiejętności, cierpliwość, duża doza autorefleksji i takiego życiowego praktycyzmu to umiejętności, których zdecydowanie brakuje młodym.
Wierzę, że tacy artyści najbardziej skorzystają z mądrych współpracy z takimi markami, jak nasze Oplotki, gdzie w ramach promowania takich artystów wspólnie korzystamy na szerzeniu “pozytywnego bakcyla” rękodzieła, popularyzacji profesjonalnych umiejętności rękodzielniczych i budowaniu rynku na takie produkty, czy usługi.
Co poradziłabyś dziś młodym ludziom myślącym na poważnie o zajęciu się zawodowo rękodziełem? Na co powinni zwrócić szczególną uwagę mierząc się z tym niełatwym przecież wyzwaniem i wielką konkurencją?
Zdecydowanie doradziłabym skupienie się na sobie w kontekście konkurencji. Oczywiście warto być na bieżąco z trendami na rynku, ale jednak to w sobie szukajmy zasobów, którymi chcemy pozytywnie zaskakiwac naszych klientów.
Oczywiście zawsze będą nasze “tanie podróbki”, twórcy, którzy troszkę za mocno się nami “inspirują” , ale jedyne, co możemy zrobić, to pamiętać, że na całym wielkim świecie jest tylko jedna “ja”. Im więcej indywidualnej opowieści, eksploracji swoich wartości, twórczej interpretacji rzeczywistości, danej t4echniki…im więcej twórczego łączenia różnych dziedzin, wpływów, emocji przez pryzmat nas samych, tym bardziej jesteśmy bezkonkurencyjni.
Zwróciłabym również uwagę na bardzo niezdrową, psującą rynek konkurencję cenową. Niestety jest to skazany na porażkę wyścig “do dna”. Tracą na nim twórcy (coraz bardziej ograniczone zarobki,a co za tym idzie mniejsze fundusze na dalszy rozwój), ale również klienci ( z rynku znikają kolejne marki, bo nie są w stanie się finansowo utrzymać..(.twórcy wracają “na etat”) i bezpowrotnie tracimy jednostki, któr zamiast proponować corz bardziej nowatorskie produkty i usługi handmade…zasilają armię sfrustrowanych hejterów dla tych, “którym się udało”.
Myślę, że najtrudniejsze dla kreatywnych dusz jest zmierzenie się ze zwykłym arkuszem kalkulacyjnym (śmiech). Wiem, też przez to przeszłam. Marzymy o tych kolejkach wielbiących naszą twórczość fanów, o mecenasach sztuki, którzy zainwestują w nasz rozwój, cudownych zbiegach okoliczności, które pozwolą sfinansować pierwszą pracownię (któż z nas nie marzy o tych przepastnych szafkach “przydasi” tylko dla siebie!) …no i oczywiście klientach, którzy płacą krocie za wszystko, co “z sercem” wyprodukujemy.
Mało kto jednak podchodzi do swojego rękodzielniczego biznesu, jak do każdego innego (ach, przecież jesteeśmy tacy wyjątkowi) i zaczyna od….liczenia. Prosty rachunek zysków i strat, zwany popularnie biznesplanem ( i nie mówię tutaj o wypocinach pod dotację, które trafiają do kosza zaraz po przelewie na zakup tych wszystkich komputerów i aparatów) jest niezbędny, by zacząć działać z głową.
Nawet małe kroki, ale w jasno określonym celu ( finansowym, artystycznym) są siedmiomilowe, jeżeli będziemy je podejmować konsekwentnie. Z czasem suma naszych działań daje efekt kuli śniegowej, jednak jeżeli naszym jedynym celem jest “sprzedać cokolwiek” …nie dostrzegając, że cena sprawia, że “dokładamy do biznesu” nasz cel nieuchronnie oscyluje wokół kosztownego hobby lub co najwyżej pasjo-chaosu, który nie przynosi finansowych rezultatów pozwalających na twórczy wzrost.
Polecam przebrnąć przez ten znienawidzony moment spoglądania zimnym filtrem Excela na nasze przedsięwzięcie. Zanotujmy koszty po jednej, a zakładane zyski po drugiej. Zapiszmy, co musimy zrobić ( znowu koszty), aby sprzedać dość, by zarobić na ZUS, skarbówkę, księgową, materiały, pracownię, pomoc ( czy cokolwiek jeszcze będzie nam potrzebne, żeby ten biznes nie upadł, kiedy dopadnie nas przeziębienie) i sprawdźmy, czy nasze ceny dają takiemu przedsięwzięciu szansę na powodzenie.
Tylko tyle – i aż tyle! Kiedy tworzyłam kilkutygodniowy kurs (Handmade Hobby Czy Biznes: https://oplotki.pl/produkt/handmade-hobby-czy-biznes-kurs/ )nie mogłam się nadziwić, dlaczego coś, od czego właśniewie zaczyna każdy biznes jest takim objawieniem w naszej branży.
Nie mówię tego, aby kogokolwiek krytykować – ale apeluję: liczmy zanim wydamy pieniądze na reklamę na facebooku. Zastanówmy się, czy nasz biznes ma szansę na powodzenie ZANIM poduszka finansowa wyczerpie się niebezpiecznie szybko i zostaniemy z pieknym logo, czy stroną www nieaktywnej firmy-widmo, która nie zarabia na chleb – o masełku nie wspominając 🙂
Czy spotkałaś się w swojej pracy twórczej ze stereotypami dotyczącymi postrzegania rękodzieła lub samych rękodzielników?
Oj tak! (śmiech).
Poczynając od typowo męskich “rękodzieło —AAA – to babcie dziergające skarpety na drutach dla wnuków”…, po takie, na które zapracowaliśmy( albo-łyśmy) sobie sami ( “pasjo-biznesy mamusiek na ciążowym L4, albo rocznej kroplówce z ZUSu, które znikają, kiedy trzeba finansowo “zejść na ziemię” ).
Osobiście nie “rusza mnie” tak bardzo przekonanie, że rękodzieło to dla takich ludzi z nadmiarem wolnego czasu, jak emeryci, czy ciężarne. Najnowsze badania szeroko potwierdzają zbawienne właściwości rękodzieła dla szeroko rozumianego mind-care, wylogowania ze stresu codzienności, a nawet terapii.
Coraz więcej świadomości, jak można rękodzieło wykorzystać do budowania lokalnych, a nawet globalnych (zwłaszcza dobie cyfrowej rewolucji) społeczności. Świat korporacyjny również coraz przychylniej patrzy na takie waresztaty w ramach benefitów pracowniczych (owocowe piątki i karnety na siłownię to już pieśń przeszłości, ale np. Oplotkowe warsztaty rękodzieła on-line to już fajna alternatywa do small-talku “firmowej kuchni”). Coraz częściej “rękodzielnik” to raczej artysta, przedsiębiorca i twórca…a nie babcia pachnąca wełną i obciachowy sweterek na święta.
Osobiście jednak walczę ze stereotypem “biznesu na niby” zakotwiczonego nie tylko w głowach klientów, ale też i samych twórców. Wiele przedsiębiorczyń startuje w okresie okołomacierzyńskim ( sama jestem żywym przykładem), ale pozostaje w swoich kalkulacjach poza realiami Zusu, podatków, zatrudniania pracowników i takiej szeroko pojętej przedsiębiorczosci.
Nie twierdzę, że brak nam pracowitości, wręcz odwrotnie – nie znam leniwych rękodzielniczek. Brakuje nam jednak właśnie liczenia, uczciwych ( wykalkulowanych) cen, poczucia wartości względem swoich umiejętności. Zaniżanie cen, rozpacz po każdym pytaniu “co tak drogo” od klienta, targowanie się, rabaty, promocje, byle tylko sprzedać cokolwiek…Z wielkim rozżaleniem obserwuję biznesowe samobójstwa małych, startujących kobiecych marek, dlatego z taką zarliwością wspieram (zwłaszcza kobiety) w biznesowym “poukładaniu” ich twórczych przedsięwzięć zarobkowych (Akademia Rękodzielnika: https://oplotki.pl/produkt/akademia-rekodzielnika-edycja-kwiecien-czerwiec2021
Jaki odbiór ma obecnie w społeczeństwie twórca-rękodzielnik? Czy opinie o takiej drodze zawodowej opierają się głównie na tym, co znamy, widzimy wśród znajomych, rodziny itp.?
Wierzę, że odbiór twórców-rękodzielników jest coraz lepszy. Mam wrażenie, że coraz większa świadomość zakupowa klientów wymusza na twórcach profesjonalizację, specjalizację, rozwój jako przedsiębiorca, marketer, logistyk. Mam wrażenie, że nie jesteśmy w stanie zmienić zakorzenionych przez lata przekonań na temat branży handmade inaczej, niż nagłaśnianiem pozytywnych przykładów. To dlatego ( mimo, że wielu uważa, że promuję konkurencję) duża część działalności OPLOTKI bazuje na promowaniu innych twórców handmade (podcast https://oplotki.pl/podcasty/, Youtube, https://www.youtube.com/oplotki, blog Oplotki https://oplotki.pl/blog/ ), wspieraniu ich w biznesowej drodzde (wspomniana wyżej akademia Rękodzielnika) i “uwspółcześnianku” tradycyjnych technik ( np. cyfrowe produkty na bazie różnych technik rękodzieła, jak kurs szysdełkowania -on line: https://oplotki.pl/sklep/ , kurs makramy on-line: https://oplotki.pl/produkt/kurs-online-makrama/ czy proste zestawy materiałów dla chętnych, aby spróbować danej techniki w formie mini-kursów DIY – boxy-rękodzielnicze np. tkacki, drutów, zaplatanie XXL, które znaleźć można w naszym sklepie: https://oplotki.pl/sklep/ ).
Wierzę, że jeżeli dostatecznie duża liczba osób zetknie się z rękodziełem w wydaniu profesjonalnym, współczesnym, praktycznym…osiągniemy pewną “masę krytyczną”, która zmieni postrzeganie polskiego rekodzieła nie tylko w naszym kraju, ale teeż na świecie. Wierzę, że Handmade from poland ( marka-córka Oplotki, którą rozwijamy na razie w formie kanały na Youtube: https://www.youtube.com/channel/UCfy0XpaLHnt4hrjoRlspfSg i podcastu oraz profilu na Instagramie promującego polskich twórców: https://www.instagram.com/handmade_from_poland/) ) to marka sama w sobie i czas, abyśmy ( jako Polacy) wreszcie zrobili pożytek z naszej przebogatej tradycji rękodzieła również w uwspółcześnionym wydaniu.
Czy Twoim zdaniem rękodzieło wykorzystywane jest w otaczającym Cię środowisku w wystarczającym stopniu, jako płaszczyzna do różnego rodzaju inicjatyw społecznych, jako element integracji międzypokoleniowej, pozaformalnej edukacji, podkreślenia tradycji, odkrywania wspólnej kulturowej przestrzeni?
Mam wrażenie, ze w tym obszarze jest coraz lepiej. Choć pandemia skutecznie cofnęła nasze osiągnięcia w zakresie budowania lokalnych społeczności wokół cyklicznych spotkań rekodzielniczych, międzypokoleniowych dyskusji z tradycyjnym rękodziełem w tle ze względu na lockdown…to powoli obserwuję popularyzację warsztatów on-line, które skutecznie wypełniają powstałą w dobie koronawirusa “dziurę”.
Choć sama ciągle eksperymentuję z formatem (wierzę, że mamy coraz bardziej dość ekranu i jednocześnie coraz mocniej brakuje nam relacji z drugim człowiekiem), mam wrażenie, że jest tutaj olbrzymi, niewykorzystany potencjał, dlatego Stowarzyszenie Oplotki (działające dzięki finansowaniu przez firmę Oplotki) pozostaje otwarte na projekty wykorzystujące format warsztatów on-line do pozaformalnej edukacji, oraz eksperymentowania z edu-tainmentową formułą ucxzenia przez zabawę i ciekawą rozmowę “w trakcie” lub “przy okazji” nauki rękodzielniczych umiejętnoścci.
Wierzę, że jedyne, czego potrzebujemy w tej materii to otwarcie na nowe rozumienie naszych aktualnych potrzeb ( nie tych sprzed, ale tych “w trakcie” pandemii) i tęsknot i eksperymentowanie z nowymi technologiami, które w jeszcze bardziej przystepny sposób pozwolą oswoić rękodzielnicze skille.
Gdzie warto zajrzeć, by móc obejrzeć i ewentualnie kupić wykonywane przez Ciebie projekty?
Wystarczy zapamiętać hasło Oplotki. Plotki przy “oplataniu” czyli nieformalne spotkanie z rękodziełem i przy rekodziele to ekosystem wzrostu dla twórców i fanów rękodzieła. Od fizycznych produktów, poprzez hybrydowe sposoby na zarażanie “pozytywnym bakcylem rękodzieła” aż po skuteczne wsparcie marek handmade zwiekszające zasięg naszej misji dzielenia się uniwersalnymi wartościami, które niesie ze sobą rękodzielo. Poniżej podrzucam miejsca w sieci, gdzie można podglądać Oplotki oraz “anglojęzyczną córkę” Handmade from Poland:
Facebook OPLOTKI: https://www.facebook.com/oplotki/
Facebook Handmade From Poland: https://www.facebook.com/Handmadefrompoland
Instagram – profil OPLOTKI : https://www.instagram.com/oplotki/
Instagram – profil Handmade from Poland: https://www.instagram.com/handmade_from_poland/
Pinterest: https://pl.pinterest.com/oplotki/
Youtube – profil OPLOTKI: https://www.youtube.com/oplotki
Youtube – profil Handmade from Poland: https://www.youtube.com/channel/UCfy0XpaLHnt4hrjoRlspfSg
Podcast – OPLOTKI: https://pod.link/1434586228
Podcast Handmade from Poland: https://www.spreaker.com/show/handmade-from-poland
Linked In: https://www.linkedin.com/in/agnieszka-gaczkowska/